Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

Twarz Katarzyny Iwanówny oblała się żywym rumieńcem.
— Pomóż mi pan, proszę, Alosza! — wybuchła nagle — bardzo, bardzo potrzebuję pańskiej pomocy. Powiem panu całą moją myśl, a pan osądzi, czy mam słuszność. — Słuchaj pan. Gdyby Dymitr polecił pokłonić mi się, ot tak, bez myśli, nie podkreślając wyrazu, nie kładąc nacisku na wyraz „pokłonić się”, to znaczyłoby, że wszystko skończone. — Ale jeśli polecił panu powtórzyć go kilkakrotnie, to widocznie musiał być niesłychanie podniecony, prawie nieprzytomny. Powziął postanowienie, przed którem się sam zatrwożył. — Odszedł odemnie nie spokojnym, pewnym krokiem, ale jak człowiek, który się w przepaść rzuca. — Słowem, podkreślanie tego słowa mogło być z jego strony brawurą.
— Tak, tak, — potwierdził gorąco Alosza. — Myślałem zupełnie to samo.
— A jeżeli tak, to on jeszcze nie jest stracony, mimo, że jest w rozpaczy i można go jeszcze ocalić. — Poczekaj pan! a czy mówił jeszcze panu coś o pieniądzach, o trzech tysiącach?
— Nie tylko mówił, ale to jest prawdopodobnie główna przyczyna jego rozpaczy. Mówił, że zgubiony jest na honorze, a więc już i tak wszystko jedno — odrzekł z zapałem Alosza, czując, że zbawcza nadzieja wstępować zaczyna w jego serce i że może istotnie jest jeszcze jakiś ratunek dla jego brata. — Ale czy wie pani całą prawdę o tych pieniądzach — dodał, urywając nagle.