— To żmija! — wołała Katarzyna. — Dlaczegoś mi pan przeszkodził, Alosza Fedorowiczu, byłabym ją spoliczkowała.
Nie mogła już zapanować nad sobą, mimo obecności Aloszy, a może też i nie chciała.
— Pletniami taką wysmagać! publicznie na rynku!
Alosza zwrócił się ku drzwiom.
— Ach Boże! — wołała Katarzyna — a on jaki nikczemny, jaki nieludzki. Opowiedział tej dziewce wszystko, co zaszło między nami w ów przeklęty, po tysiąc razy przeklęty, dzień. „Sprzedawałaś się, miła panienko” — śmiała mi to powiedzieć. Pański brat, to podły człowiek, Alosza Fedorowiczu.
Alosza chciał coś odpowiedzieć, ale nie znalazł ani słowa, tylko serce ściskało mu się z bólu.
— Żegnam pana, idź pan już, idź, a przyjdź jutro. Nie potępiaj mnie pan; sama jeszcze niewiem, co z sobą zrobię. Taki ból, taki wstyd.
Alosza wyszedł na ulicę chwiejnym krokiem, jemu również na płacz się zbierało — wkrótce dogoniła go służąca Katarzyny.
— Panienka zapomniała oddać panu ten list od panny Chachłakow.
Alosza wsunął machinalnie do kieszeni mały różowy liścik.