Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

to sobie. — Mówiłem ci już o wszystkiem, a przecież o tem wspomnieć nie mogłem, bo przecież i ja także mam swój wstyd i za wiele to było nawet na moje wytarte czoło. Mógłbym jeszcze uzyskać część przynajmniej utraconej czci, ale nie zrobię tego. Otchłań i noc, to jedno, co mi zostaje. Bliżej ci nic objaśniać nie myślę, dowiesz się i tak w swoim czasie. Męty i piekło! — Bądź zdrów i nie módl się za mnie, bo o to nie dbam, a zresztą, to zbyteczne, całkiem zbyteczne. Nie troszcz się o mnie wcale, idź mi z oczu.
I odszedł, tym razem już na dobre, Alosza zaś udał się w stronę klasztoru. — „Co on mówił?” — myślał. — Miałżebym go już nigdy nie widzieć? To być nie może. Zobaczę go zaraz jutro i dowiem się, co to ma znaczyć.
Obszedłszy naokoło budynek klasztorny, Alosza dostał się do pustelni. Otworzono mu zaraz, mimo, że zazwyczaj o tak późnej godzinie nie wpuszczano tu już nikogo. — Serce ścisnęło mu się boleśnie gdy wchodził do celi starca. I po co? po co opuścił on tę cichą samotnię? po co go starzec w świat posłał? Tu cisza i świętość, a tam zamęt i mroczne ciemności, wśród których człowiek gubi się odrazu i błądzi.
W celi starca znajdowali się kleryk Porfiry i ojciec Paisy, który zachodził tam co godzinę dla zasiągnięcia wiadomości o zdrowiu świątobliwego Zosimy. Alosza usłyszał z przerażeniem, że ukochany mistrz jego ma się coraz gorzej. — Nie mógł dziś nawet odbyć zwyczajnej nauki z braćmi, którzy zgromadzali się u niego co wie-