Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

nak zatrzymali się u progu, z wyjątkiem obdorskiego braciszka. Drzwi od celi otwarły się na oścież z wielkim hałasem, a na progu stanął ojciec Ferapont z podniesioną groźnie prawicą.
— Przegnam nieczystą siłę! — zawołał i żegnać zaczął wszystkie ściany i kąty izdebki. — Precz ztąd, szatanie! — powtarzał za każdym razem, a towarzyszący mu tłum patrzył na to z najwyższem uznaniem, i człowiek, który do niedawna jeszcze uchodził za wpółobłąkanego, urósł naraz w ich oczach do rozmiarów potężnego pogromcy duchów piekielnych. Stał w grubej swojej szacie, podpasanej sznurem, z piersią odkrytą, obrosłą siwym włosem, nogi miał bose, a za każdym ruchem jego dzwoniły żelazne łańcuchy, które nosił pod szatą.
Widząc, co się dzieje, ojciec Paisy zaprzestał czytania ewangelii i wystąpił naprzeciw wchodzących.
— Pocoście tu przyszli, czcigodny ojcze? — spytał surowo. — Dlaczego naruszacie spokój tej celi, dlaczego burzycie i buntujecie lud wierny?
— Po co przyszedłem? po co? jakaż to wiara wasza? — zawołał z nieprzytomnem zapamiętaniem Ferapont. — Gości tu waszych przeganiać muszę, czarty nieczyste zagnieździły się po kątach waszych, policzyć tu ich przyszedłem i wypędzić.
— Z nieczystą siłą walczyć chcesz, a sam jej może służysz — odparł spokojnie i bez trwogi ojciec Paisy. — Któż z nas śmiałby wyrzec o sobie: jam święty! Czy może ty, ojcze?