Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach! Lizo, jak to dobrze — zawołał z radością Alosza — i ja tak byłem pewny, że pisałaś to na seryo.
— Patrzcie go! był pewny! — mówiła Liza z radosnym śmiechem, odsuwając rękę Aloszy, której jednak nie wypuszczała ze swej dłoni. — Ja go w rękę całuję, a on przyjmuje to spokojnie i mówi, że to bardzo dobrze.
Liza obwiniała tu Aloszę niesłusznie, gdyż był on także bardzo zmieszany.
— Chciałbym podobać ci się zawsze, Lizo, tylko niewiem, jak się do tego wziąć — wyjąkał niepewnie, rumieniąc się.
— Ach, mój drogi, jesteś zimny i impertynent — wołała Liza. — Raczył wybrać mnie za małżonkę i odrazu uspokoił się — zaraz był pewien, że to wszystko na seryo.
— Czyż to źle, że wziąłem to na seryo? — zaśmiał się Alosza.
— Przeciwnie, to dobrze, to doskonale — odrzekła Liza, patrząc na niego tkliwie i radośnie; a gdy nie wypuszczała wciąż jego ręki, Alosza pochylił się nad nią i pocałował ją w same usta.
— A to co znowu? Co panu jest? — krzyknęła Liza, tak, że Alosza zupełnie stracił rezon.
— Nie gniewaj się, jeżeli źle się stało, ale powiedziałaś, że jestem zimny, a mnie zachciało się pocałować ciebie, widzę teraz, że zrobiłem głupstwo.
Liza śmiała się, ukrywszy twarz w dłoniach, ale po chwili spoważniała i spojrzała na Aloszę prawie surowo.