Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

i żyć będę, chociażby wbrew wszelkim prawom logiki. Mogę nie wierzyć w cel i porządek wszechrzeczy, a, mimo to, drogie mi będą rozwijające się na wiosnę pączki zieleni, i niebo błękitne, i niektórzy ludzie, i niektóre ludzkie porywy, w których wartość dawno, być może, przestałem już wierzyć, a które jednak czcić muszę starym nałogiem, i kocham je z całego serca.
Przynieśli ci twój obiad, jedz, bracie, na zdrowie, świetnie tu przyrządzają tę rybę.
Jadę do Europy, Alosza, i wiem z góry, że jadę na cmentarz, ale na drogi, święty cmentarz. Drogocenni tam spoczywają zmarli. Tam każdy kamień świadczy o minionem życiu, pełnem ognia i wiary namiętnej w swoją prawdę, w swoją walkę, w swoją naukę. I wiem z góry, że padnę twarzą na owe kamienie i płakać będę gorącemi łzami, wiedząc, że opłakuję cmentarze, prochy i popioły, a, mimo to, płakać będę nie z żalu, a ze szczęścia, że łzy takie wylewać mogę. Upoję się własnym zachwytem. Kocham pączki wiosenne i niebo błękitne! ot co! To nie rozumem, nie logiką, a wnętrznościami i żywotem kocha się własne siły żywotne. Rozumiesz ty co, Alosza, z tej mojej gadaniny?
— Rozumiem wszystko, Iwanie. Wnętrznościami własnemi i żywotem kochać należy. Przepięknie to powiedziałeś. Życie kochać należy nad wszystko na świecie.
— Jakto? Życie samo kochać bardziej, niż jego istotę?
— Tak, stanowczo tak. Kochać je, zanim