Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

sprawę ze wszystkiego z najściślejszą dokładnością. Ale troska z powodu niewiadomości i niepewności rosła w nim z każdą chwilą.
„Jest ona tu wreszcie? czy nie ma jej?” — pomyślał ze wściekłością w duszy i powziąwszy zaraz stanowcze postanowienie, stuknął w okno podług umówionego ze Smerdiakowem sposobu, najpierw dwa razy cicho, a potem trzy razy głośno, stuk, stuk, stuk. Tak właśnie miała dawać znać o sobie Grusza, w razie, gdyby przybyła. Słysząc te uderzenia stary Karamazow wzdrygnął się cały potem skoczył ku oknu, otworzył je szybko i rozpatrywać się począł w ciemności.
Mitia, oczywiście, usunął się w cień.
— Gruszeńka! — wołał drżącym pół szeptem Fedor Pawłowicz! — czy to ty?
Odezwijże się, mamoż ty moja! Aniele drogi. — Był straszne wzruszony i zadyszany.
— Więc niema jej. — uspokoił się Mitia.
— Gdzieżeś ty! — wołał stary, wychylając głowę na prawo to na lewo. — Chodże tu, chodź, przezent ci śliczny przygotowałem, zaraz pokażę.
— Mówi o trzech tysiącach, — pomyślał Dymitr.
— Gdzież jesteś? gdzie! rybko ty moja, może pod drzwiami, czekaj, zaraz otworzę. — I stary posunął się ku drzwiom. Mitia nie spuszczał go z oka. Nienawistny profil starego rysował się wyraźnie na tle oświeconej szyby. Obrosły jego podbródek, haczykowaty nos, rozchylone lubieżnym uśmiechem usta. Mitia uczuł w sercu dziki gniew, połączony z nieopisanym wstrętem. Było to uczucie, o którem mówił Aloszy, w chwili gdy ten ro-