Strona:Feliks Kon - Nieszczęśliwy.pdf/25

Ta strona została uwierzytelniona.

cili nas po takim obszarze, że czasami po całych latach nie miało się żadnej wieści o towarzyszach niedoli. Tu po raz pierwszy każdy występował samodzielnie do walki o byt… A ciężka to walka, straszna… Obczyzna… Dokoła obcy ludzie… Wielu nawet po rosyjsku rozmówić się nie potrafiło… A żołądek, przyzwyczajenie, domagały się swego… Ile w tej walce zginęło! Zginęło w ścisłym tego słowa znaczeniu, nie plamiąc swego nazwiska. Takich, którzy z tej walki wyszli zwycięsko, było niewielu. A reszta upadła i do dziś dnia w błocie się nurza… kto chce — niech rzuca w nich kamieniem… Ja nie mogę… Ja widziałem tę walkę, znam tych zwyciężanych, wiem, jak oni cierpią, szukają wyjścia i nie znajdują go… Niech Komar sprobuje żyć inaczej… Ten sam zesłaniec, któregoś pan u niego widział, tak mu się da weznaki, że na całe życie go popamięta…
Doktora wezwano do chorego, przerwaliśmy rozmowę i rozstaliśmy się.
W tydzień później wyjechałem z miasta.
W połowie drogi spotkałem gromadę jakutów, odprowadzających pod konwojem Komara jadącego na wozie.
— „Argy targuj! Inach karapezy!“ (wódką handlował, krowy kradł), objaśnili mnie jakuci.