Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/163

Ta strona została skorygowana.

napłynęły do oczów i upadły na rozpalone policzki...
Byłem szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem!
Słońce już dawno zaszło, gdy ocknąłem się z tej zadumy. Ciemne cienie owijały szarawą płachtę pnie drzew, od strony wsi wszelkie głosy ustały, cisza była dokoła.
Powstałem i powoli zwróciłem się ku pałacowi.
Matka moja, Muszka i mąż jej musieli oddawna powrócić do domu. Kuzynka wytłumaczyła im pewnie, że pragnę jeszcze w lesie pozostać, poszli więc, nie troszcząc się o fantastyka.
Byłem jej wdzięczny za to.
Wymówiłem się od herbaty zmyślonym bólem głowy i pobiegłem zamknąć się w moim pokoju.
Otworzyłem okno i wychyliłem głowę.
Tuż pode mną znajdował się taras, na którym zazwyczaj wieczorem pijano herbatę. Markiza podniesiona dozwalała mi widzieć dokładnie moją ubóstwioną, leżącą nawpół w wygodnym fotelu na biegunach, ubraną w ten sam kostjum z żaglowego płótna, który miała na sobie podczas przechadzki.
Matka moja grała w salonie serenadę Bragha, która dziwnie melancholijnie oddziaływała zawsze na moją duszę. Ciche tony fortepjanu płynęły