Płonę. Pot sączy się ze mnie, jak łzy, co nie znajdują drogi powrotnej do oczu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Takie rozpaczliwe pragnienie mam ujrzenia nieba, że przez litość przenoszą mnie w pobliżu okna.
Słońce już zaszło. A i światło zmierzchu bardzo już słabe. Nic mnie ranić nie może.
Leżę prawie całkiem rozciągnięty. Okiem mojem zdrowem utkwiłem w niebie a niebo przenika mnie, jakbym był przejrzystym.
Jestem, jak woda drżąca, jak jeden z owych małych stawków słonych, co w stepie przed domem wygnania mojego pozostawały na piaskach po odpływie morza.
Sirenetta przykucnęła u nóg moich. Widzę bukiet ciemnych irysów w tyle jej głowy.
Zdaje mi się, że jej serce dziewicze przelewa we mnie pełnię swych uczuć. Moje w tej chwili stanowczo uderza za dwa. Czuję je od stóp do głowy.
Wzruszenie mąci mi wzrok. Niebo oddala się. Zdejmuję przepaskę, aby oglądać je i chorem okiem.
W tem oku zranionem odbłysk gwiazdy zadrgał i załamał się jak w pryzmacie.
„Czy widziałaś pierwszą gwiazdę na niebie?” zwracam się do Sirenetty.
„Nie jeszcze,” odpowiada.
Widmo gwiazdy jest w mojem oku chorem.
Pytam: „Czy można stąd widzieć nów księżyca”.
Wstaje. Postać jej rysuje się przed oknem. Zdaje mi się, że urosła od stłumionego westchnienia.
„Nie odnajduję go.” — odpowiada. „Czy zejść mam do ogrodu szukać go?”
Daję jej moją tęsknotę na drogę.