Ta strona została uwierzytelniona.
przy komodzie i zaczyna obserwować Felicyana.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Długo i pilnie patrzy.
Rzeczywiście — żółty — wosk — światło gromnic.
Oczy zamknięte.
Trup.
To znowu fala po nim przepłynęła. Jakieś barwy biją — całe tęcze. Lekkie drżenie podskórne, a potem nieruchomo. I szczęki zaciśnięte, a usta rozchylone, opadłe jak liście zupełnie uwiędłego kwiatu.
Przez Dulską przechodzi dreszcz.
— Kto wie? co to takiego?
Chce się krzepić. Doktorzy zawsze coś wymyślą. Felicyan jest taki, jak zawsze, a że tak ciężko oddycha, to przecież zwykle tak przy katarze. Ona sama niedawno...
Przypomina sobie słowa Meli.
— Powiedział ten... doktór kamforę. Ha, no... zobaczymy, co będzie mądrego.
Z głębin komody dobywa owinięty w watę flakonik. Mam kamforę. — Ona może być tak