uczucia, trudno było coś odgadnąć — tak jak wogóle trudno było zgadnąć cokolwiek na twarzach tych wszystkich ludzi, którzy się zeszli razem dla dobicia targu, z którego miało się rozpalić nowe ognisko rodzinne.
I siedzieli tak nieruchomo, skrępowani, zażenowani, obcy sobie — jak gabinet figur woskowych, z tą różnicą, że żaden promień słońca ani ciepła roztopić ich istot nie mógł.
Żaden.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Naturalnie, że rzeczy, wyszłe z tego punktu, mogły tylko iść już coraz gorszym trybem. Gdy wreszcie nastąpił ów dzień ślubu — dzień białych rękawiczek, wynajętych karet, tortów, zużytych mnóstwa szpilek, pudru, całusów, kłamstw, ciasnego obuwia, męczeńskich uśmiechów, tajonych żalów i rozpaczy nad własną głupotą, bohaterskiego wysiłku odwagi — mama Dulska czuła rozlewającą się żółć i asystowała ślubowi tak zgorzkniała, jak zwykle bywa tradycyą uświęcony stan duszy belle-mère’y.
W orszaku bowiem ślubnym Dulscy byli mizernie reprezentowani. Zaledwie kilkanaście