— A jeżeli go otworzą na poczcie? Jeżeli go nie oddadzą Marji?
— Zarekomenduję go, wtedy oddadzą do rąk własnych. Daj spokój, nie trzeba znowu takiej mądrości, żeby to zrozumieć.
Sabina pomyślała o strasznem wzruszeniu, jakie czeka Marję i smutno jej się zrobiło, bo nie miała do niej żadnego żalu, przeciwnie, współczuła jej. Biedna Marja, tyle już przeszła!
— Kiedy dojdzie ten list? — zapytała nagle, myśląc, że Józef jeszcze nie śpi. Ale on już spał i nie odpowiedział.
Sprawa przeciągnęła się dłużej, niż przypuszczali. Nazajutrz Józef nie mógł napisać listu, ani nawet pojutrze. Zaczął go w niedzielę, ale potrzebował trzech dni i trzech nocy, nim go doprowadził szczęśliwie do końca i przepisał na czysto i porządnie, żeby nie można było poznać jego niezgrabnego i nieczytelnego pisma.
Potem trzeba było czekać na następny wolny dzień, by odnieść list do Cagliari.
— Ostatecznie — mówił Józef — nie pobiorą się tak odrazu. Co za warjactwo!
Z chytrością, o jakąby go nikt nie podejrzewał, jednego z ostatnich września przebrał się za cudzoziemca, włożył duży szary kapelusz na głowę, zarzucił znoszony żakiet na ramię, pomalował sobie węglem twarz, udał się do Cagliari i polecił list.
Sabina wtedy dopiero odzyskała spokój sumienia. Spełniła swój obowiązek; jeżeli Marja nie uwierzy, tem gorzej dla niej.
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/139
Ta strona została przepisana.