stał padać, więc przyjechałem po ciebie. Czy zechcesz pojechać? Odwiozę cię zpowrotem przed szóstą.
— Bardzo chętnie, proszę pana — odpowiedziała Pollyanna — tylko muszę wpierw otrzymać pozwolenie cioci Polly.
Za chwilę wybiegła z kapeluszem w ręce, lecz minkę miała poważną, prawie smutną.
— Naturalnie, ciocia pozwoliła — zaczął rozmowę doktór, gdy powóz ruszył.
— Owszem — westchnęła Pollyanna — boję się, że nawet jest zadowolona z tego, że wyszłam z domu!
— A to dlaczego?
Pollyanna westchnęła powtórnie.
— Myślę, że nie chciała widzieć mnie przy sobie. Powiedziała nawet: „no idź już sobie, idź! Chciałabym, żebyś już była daleko!“
Doktór uśmiechnął się zlekka, lecz nic nie powiedział. Zdawało się, że się nad czemś głęboko zamyślił i dopiero po chwili spytał:
— Czy to twoja ciocia była z tobą na werandzie?
Pollyanna znów ciężko westchnęła.
— Tak i właśnie od tego się zaczęło! Ubrałam ją w bardzo piękny koronkowy szal, zrobiłam ładne uczesanie, włożyłam różę we włosy! Wyglądała tak pięknie! Czy pan doktór widział, jak pięknie wyglądała?
Ale doktór odpowiedział dopiero po pewnej chwili.
— Tak, Pollyanno, wyglądała pięknie!
— Naprawdę? Ach, jak się cieszę — zawołała
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.