Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

z żalem rozmyślają nad synem emigrantem. Nie widzi on teraz, nieborak, złotych pól rodzimych, nie widzi pracy wspólnej na ojczystym zagonie, nie pali go żar słoneczny, nie chłodzi wiatr, nie śpiewają mu przepiórki z pod rodzinnej miedzy. I starzy się roztkliwiają. Łzy gorące płyną z oczu staremu ojcu i matce, ale oboje kryją się z tem, bo jedno drugiemu nie chce zrobić przykrości. Dręczy ich jeszcze coś innego, oto żal do samych siebie, że postępowaniem swem niemal zmusili syna do wyemigrowania na obczyznę.
Józef Tomczuk chciał się żenić z Marysią Bukowicką, dziewką młodą przystojną, pracowitą i dobrą, ale biedną.
Starzy pragnęli dla syna majątku, upatrzyli bogatą wójtównę, Nastkę i ją synowi swatali. Nie udawało się to jednak. Józef do Nastki nawet nie zachodził, ciągle natomiast trzymał się przy Marysi. I ona do niego lgnęła. Nie uważając na to, co ludzie powiedzą, Marysia przychodziła do chałupki Józefa, sprzątała mu ją, bieliła, prała jego bieliznę, nawet gotowała mu strawę. Często, jak Tomczukowa była chorą, Marysia i do niej zajrzała, dla ojca zgotowała obiad, nakarmiła chorą i zakrzątnęła się koło gospodarstwa. Starzy niechętnie przyjmowali te usługi, burczeli nawet często na dziewczynę, ale ona przez miłość dla Józefa