szał tylko ostatnie, stanowcze słowa swojej małżonki:
— Coby sobie pan radca pomyślał? Koniec świata, wieczór będzie bardzo piękny, ochłodzi się, a naszemu tatce trochę spaceru nie zaszkodzi. Potrzeba mu tego, bardzo potrzeba...
— Możeby więc pan Kondelik mógł sam na nas u Tomasza... — pośredniczył pan Wejwara.
— Broń Boże! nie, panie Wejwaro — odparła pani — zanudziłby się tam bez nas.
Przyśpieszywszy kroku szła z Pepcią raźnie naprzód na znak, że rzecz skończona.
Zgrzytając zębami szedł mistrz za paniami i za Wejwarą, i spoglądał z upragnieniem ku niebu z gorącem życzeniem, aby zesłało jaki deszcz ognisty, jak ongi na Sodomę i Gomorę; ale niebo było podobne do najczystszej ultramaryny i pan Kondelik musiał opuścić oczy przed palącemi promieniami słońca.
Weszli na Bruskę, przeszli bramę i znaleźli się na szosie, wysadzonej drzewami, które wszakże niewiele ulżyły przechodniom, cień bowiem jednego szeregu drzew padał w rów obok szosy, którymby się szło ogromnie niewygodnie, cień drugiego szeregu na środek szosy, gdzie kurzu było po kolana.
Naraz powionął ostry prąd powietrza i gdy się pan Kondelik rozejrzał, zauważył, że na niebie występuje podejrzana chmura.
Pani Kondelikowa obróciła się także przy pierwszym powiewie wiatru i zawołała wylękła:
— Chyba nas nie schwyci burza?
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/123
Ta strona została skorygowana.
119