w wodę — doszło i do pana Kondelika. Zatrzymał oddech, zamknął oczy, podniósł rękę, ażeby się przeżegnać, ale nie miał na to czasu. Nie wiedząc nawet, czy sam wskoczył, czy też zepchnięto go ze statku, nagle leciał. „Jestem zgubiony!” — ale nawet tej myśli nie dokończył. Upadek był szybszy. Wokoło wszystko chlapało, woda pryskała w twarz, i nagle objął pana Kondelika chłód i wszystka krew garnęła mu się do serca. Padając, skurczył nogi, i wpadł do rzeki aż po pierś, a falująca woda zaszamotała nim, omal, że nie upadł.
— Do brzegu, do brzegu! — było jego pierwszą myślą, gdy otworzył oczy, ale nim uczynił krok w obcym dla niego żywiole, już go się trzymała za szyję jakaś pani i pan Kondelik niechcąc, stał się jej wybawicielem.
— Panie! — wołała ocalona, gdy ją złożył na brzegu — mam tam jeszcze dziecię, córkę, pomóż jej pan!
— Już ją niosą, proszę pani — krzyknął tylko Kondelik i jaknajszybciej oddalił się od rzeki. Był przekonany, że przebył straszne niebezpieczeństwo, nie chciał więc kusić szczęścia po raz drugi.
Statek wkrótce stał się „flott”, jak mawiają majtkowie. Uderzył on o stary palik, ukrywający się zdradziecko pod wodą, lecz z chwilą, gdy go opróżniono, wyskoczył znów szczęśliwie nad wodę.
— Kto ma bilety dalej, proszę wsiadać! — wołał sternik do przemoczonych. Daleko więcej było tych, którzy się zrzekli dalszej żeglugi, niż lekkomyślnych, którzy powtórnie powierzyli drogie żywoty swoje statkowi.
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/159
Ta strona została przepisana.