rzał ku stołowi, przy którym siedzieli Kondelikowie. Jak na Wejwarę, był to krok bardzo odważny, nie byłby się też ośmielił do tego stopnia, gdyby tu stał jako prosty Franciszek Wejwara, w jakimś ubiorze w kratkę, pozostawiony sam sobie. Nie, wtedy byłby się schronił do gęstwiny, odwaga jego byłaby poniosła jednę porażkę więcej. Ale świadomość, że jest w uniformie sokolskim, dodawała odwagi jego nieśmiałemu charakterowi. Przypomniał sobie teraz dewizę sokolską: „W sercu śmiałość, w ręku siła!” i kroczył.
Dopiero teraz spostrzegła pani Kondelikowa, jaki to młodzian przystojny. Czapkę sokolską miał przesuniętą ku prawemu uchu tak, że nie pokrywała zupełnie jego ciemno-płowych kędzierzawych włosów. Twarz Wejwary otoczona była młodziutką bródką, cokolwiek ciemniejszą od włosów, pod równym nosem widniały dwa prążki wąsów, niedotkniętych jeszcze brzytwą. Lica Wejwary opalone od słońca; modre oczy szczerze, z ufnością spoglądały z pod rzęs. Dziś podobał się pan Wejwara pani Kondelikowej jeszcze bardziej, niż wtenczas u Karafiatów.
Pepcia wyrobiła sobie własne zdanie daleko wcześniej, niż matka. Jej się podobał Wejwara już u Karafiatów i dziś także, bez całej długiej obserwacyi. Więc też, gdy się Wejwara przybliżał, jej serce żywiej bić zaczęło z rozkoszy. Tylko coś jej mąciło radość z tego powtórnego spotkania: myśl, że jest przy tem tatko. Tatko jest co prawda bardzo dobry, ale bywa czasem tak wesoły i mówi, co mu ślina na język przyniesie. Oby czasem nie dotknął Wejwary, oby go nie obraził!...
Strona:Ignàt Herrmann - Ojciec Kondelik i narzeczony Wejwara Cz. 1.djvu/65
Ta strona została skorygowana.
61