Strona:Józef Birkenmajer - Strach na wróble.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

nych niemal do ciała żywego. W dnie słotne, gdy ziąb i deszcz wdzierały jej się za pazuchę, przykucała kole kaplicznego słupca i na głowę se zarzucała, niby bracką lub organistową kapicę, worek od ziemniaków, co jej dawało niejaką ochronę; szczękała zębami, rączynkami się na krzyż uderzała po żebrach, to znów przebierała nóżkami chudemi, wykrzywionemi, zabłoconemi, gdy zaś i tak rozegrzać się nie poradziła, przytulała się do Krasuli, leżącej nad przykopą i żującej trawę spokojnie, mlaskliwie, jakby z namysłem lub ze smakiem.
Ale kiedy się trafiły dni ciepłe, jasne, słoneczne, Salka nie była taka markotna. Wylegiwała się na trawie, grzała się w słonecznem cieple i przyglądała tym obłoczkom, co chodziły po niebie, niby krówki białe i łaciate, pasące się pod okiem słońca, jak to na wygonie pod jej, Salcynem, okiem pasły się: Kwiatula z Krasulą, Brzydziochą i Grechotem. Albo też plotła wianek z rumianków, łezek Matki Boskiej i bławatków — by go rzucić na grób matuli, zaraz za cmentarną furtą położony. Albo układała sobie z kamyczków kopczyk pod kapliczką, żeby mogła wspiąć się do framugi i umaić obrazek. Albo se chodziła, pośpiewując, aż się po lesie rozlegało:

Jagem pasła bydło,
Widziałam strasydło
W cornym kapalusie,
Wołało: nie bój się!

Wprawdzie to śpiewka pospolita i nie przez Salkę wymyślona, atoli strachowi na wróble się widziało, że to ona o nim śpiewa — tak wszyćko tam do niego pasowało. A że mu się na polu cniło, bo nawet i ptaki rzadko do owsa przylatywały, skłonniejsze jawnie do dworskiej pszenicy za górką, — więc rad był nietylko tej Salcynej śpiewce, ale też, i tak zobecnie jej tu przebywaniu, bo miał na co pozierać i cej nie cemu się przysłuchać. Lubił Salkę szczerze i prawdziwie, jak brat siostrę, bo mu się w tych łachmanach, przytem