Strona:Józef Conrad - Janko Góral.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

wrocie z zagranicy zaprosił mnie doktor do siebie. Przybyłem chętnie, a ponieważ przyjaciel mój nie mógł zaniedbywać swych chorych, więc by dotrzymać towarzystwa, zabierał mnie ze sobą na objazdy. Robiliśmy nieraz trzydzieści lub więcej wiorst w jedno południe. Oczekiwałem go na drodze, koń obgryzał liście gałęzi, ja zaś siedząc na wysokim wózku, mogłem przez uchylone drzwi chaty słyszeć śmiech doktora. Głośny, serdeczny śmiech, zgodny z jego wzrostem, tuszą, żywem usposobieniem, opaloną twarzą, z siwemi, głębokiemi i uważnemi oczyma.
Doktór posiadał dar ośmielania ludzi i niewyczerpaną cierpliwość słuchania ich opowiadań. Pewnego dnia, gdyśmy wyjechali ze wsi na zacienioną drogę, spostrzegłem po lewej stronie nizką, ciemną chatę, z szybami połyskującemi w słońcu, bluszczem na murze, dachem z gontu i kilku pnącemi się różami na wykrzywionej kracie małych oddrzwi.
Kennedy zwolnił jazdę. W pełnem, słonecznem świetle stała kobieta i na rozciągniętym między dwoma jabłoniami sznurze, zawieszała grubą wełnianą kołdrę, z której ociekała woda. Kusy, długoszyjny kasztanek doktora kręcił głową, Kennedy szarpnął lejce lewą ręką, odzianą w grubą rękawiczkę z psiej skóry i zawołał głośno poprzez żywopłot: „Jak się ma twe dziecko, Amy?“
Miałem czas dojrzeć głupią twarz kobiety