Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Sylwan się nasrożył.
— Mamo, — rzekł — pojmuję, że to czynisz z najlepszego serca, ale wcale niepotrzebnie, jestem już w wieku...
Hrabina rozśmiała się.
— Lepiej od ciebie wiem o twoim wieku. Chciałam cię tylko przestrzec, bo skandalem się brzydzę. Pamiętaj, co mówią Arabowie: „Zgrzesz sto razy przed Bogiem, Bóg ci przebaczy, ale ani razu przed ludźmi, bo ci tego nie darują“.
Sylwan ruszył ramionami i z niecierpliwością jak zawsze, bo mu najłatwiej przychodziło się zniecierpliwić, okręcił się, nic nie mówiąc, po pokoju.
— Moje dziecko, — odezwała się hrabina poważniej — ayez de la retenue, miej wzgląd na siebie i na nas. Cóż to jest? Wyspowiadaj mi się szczerze.
— Poprostu dzieciństwo, z którego sobie ludzie zrobili historję. Ojciec posłał mnie do tego tam pana rotmistrza, zapraszając go na imieniny. Nie wiem, skąd był ten zbytek grzeczności; podobno ojciec coś mu tam winien. Poznałem więc mimowolnie jego córkę.
— Cóż? tak ładna?
— Ładna! jak wszyscy! Świeża! młoda!
— I zawróciła ci głowę — spytała hrabina. — Nie wielkieby to było złe gdzie indziej, ale ktoś tak niższy od nas położeniem i wychowaniem. Tysiąc stąd kłopotów, plotek; u nich zaraz wszystko zwykli brać na serjo! Staraj się pogrzebać twoją pasję, — dodała z francuska — daj temu pokój!
— Ależ tu pasji niema.
— Choćby to była tylko fantazja!
— Chyba fantazja. Ale cóż złego, żem się z nią przywitał w kościele?
— To tylko nieprzyzwoitość; potrzeba było udać, że się nie widzi.
— O, na drugi raz zrobię to pewnie!
Hrabina nie odezwała się więcej: wsparła się na łokciu i zamilkła; smutna jakaś myśl nią owładła.