Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

— Cóż to znów stało się, panno Marjanno?
— A cóż ma być? Byłam tego pewna, że twój ojciec zmaluje jakieś cudactwo! Chce robić po swojemu, i powiedział mi na ucho, że panicz przyjechał tylko klacz tam jakąś kupować, więc żebyś ty nie wychodziła do niego do pokoju, tylko ja sama. Widziałże kto tak kawalera przyjmować? Wszystko popsuje. Ale co mnie do tego! Róbcie sobie, co chcecie, ja ręce umywam. Pan rotmistrz, jak sobie pościele, tak się wyśpi.
I obrażona, zniechęcona, poczęła się Brzozosia przechadzać po pokoiku, poprawiając powoli ubioru i włosów, zaglądając do zwierciadełka, wiszącego na ścianie.
Frania, trochę niechętnie, ale z pokorą dziecięcia, które tak kocha ojca, że mu wierzy ślepo, przyjęła rozkaz rotmistrza; zaczęła się była ubierać, ale, usłyszawszy od Brzozowskiej o dyspozycji, usiadła w krześle i, choć trochę rumiana, trochę roztargniona, choć przysłuchując się rozmowie, która ją z ganku dochodziła, robiła dalej zaczętą albę do kościoła. Brzozowska wciąż chodziła i gderała:
— Starzy nie powinniby się w to wdawać, a nam to zostawić. Kto to widział pannę ukrywać! Śliczna rachuba! Ale co mnie do tego? To pewna, że rotmistrzowi zmyję głowę, jak hrabiątko pojedzie. Ale niech sobie robi, co chce, niech robi! Zobaczymy, jak pokieruje.
Frania milczała, nie mieszając się do rozmowy Panny Brzozowskiej samej z sobą; panna Marjanna gderała:
— Ani się mnie spytał! ani poradził! Szach-mach! Ni z tego, ni z owego, niech nie wychodzi! Dlaczego? Że niby to dla konia przyjechał? No, to cóż? Zwyczajnie, nie powie odrazu: przybyłem starać się o względy panny Franciszki! Ale mnie nic do tego, niech sobie robi, jak mu się zamarzy.
— Moja Brzozosiu kochana, — przerwała Frania