Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

ki, płótna i inne gospodarstwo; bo ja jestem, trzeba panu wiedzieć, wielką gospodynią.
— Już co to, to prawda i, nie chwaląc jej w oczy, — dorzucił pan Kurdesz — Frania nie ma sobie równej w każdej rzeczy: czego się tylko dotknie, zrobi doskonale; a jaka z niej wyborna lekarka!
— I ludzie do mnie o dwie i trzy mile przychodzą po rady — przerwała znowu Frania. — Nikt tak doskonale nie leczy febry, nikt tak dobrze nie umie poradzić na stłuczenie.
— Jakże to pani miło być musi — odezwał się, chcąc coś przecie powiedzieć, Sylwan — tyle błogosławieństw, tyle wdzięczności sobie zaskarbiać.
— Nie przeczę, że mi bardzo miło być ludziom pomocą, — śmiało odpowiedziała Frania — a przytem wszak to i obowiązek kobiety.
— I pani się nie nudzi — spytał Sylwan — w tym zakątku?
— Jakżeby to być mogło! — śmiejąc się z tej myśli, odparła Frania. — Tyle zajęcia, tyle roboty; czas tak wesoło upływa, tak prędko.
— A towarzystwo?
— Mam kilka dobrych znajomych, zresztą poczciwa Brzozosia, ojciec. Nigdym nie zatęskniła za większym światem.
Sylwan to się uśmiechał szydersko, to się dziwił w duchu, to się wpatrywał w śliczną twarzyczkę Frani, która już poczęła, biegając jak wiewiórka, krzątać się około podwieczorku. Stary Kurdesz, podbudzony do admiracji przytomnością obcego, szczebiotliwością córki, miał w oczach łzę rozczulenia, w ustach niedokończone dziecięcia pochwały.
Zaledwie wyszła, począł z pełnego serca rozwodzić się nad jej przymiotami.
— Złoto nie dziecię! — wołał, wznosząc ręce do góry. — Co to za serce, a co to za główka! Nieraz mnie staremu jak co poradzi, to się zdumieję, skąd ona to, siedząc w tym zakącie na szlacheckiej zagrodzie, prawie ludzi nie widząc, wziąć mogła? A jaki