Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/349

Ta strona została skorygowana.

— Pfe! co pan pleciesz, panie rotmistrzu? Albo to ja chcę ludzi katować?!
— Ale cóż powiedziałem?
— Niby ja po łacinie nie rozumiem!
— Mówiłem tylko, że jej damy na wiekuistą pamiątkę.
— Proszę mi już nie tłumaczyć.
Wszyscy potrosze się śmieli, a Brzozosia, otworzywszy szafkę, dobywała tymczasem z niej flaszy i łakoci, aby Wacław z głodu nie umarł, nim wieczerzę podadzą, sama zaś stanęła na egzekucji przy nim dopilnować jedzenia.
— Jedzno pan, jedz! — wołała — bo ja to wiem, co to te hrabiowskie, choćby i w Denderowie przyjęcia; po pańsku! po pańsku! półmisek jak na wołu, a potrawy gdyby z wróbla... Ślicznie! pięknie! a do gęby wziąwszy, nie wiedzieć co z tem robić, czy połknąć, czy wyplunąć? A jak wstaniesz od stołu, toś taki cienki, jak kiedy siadałeś. Dlatego też te paniczyki i panienki ich jak pajęczynka: drzwiami stukną, walą się z nóg; wiatr powieje, fluksja; zjedzą trochę, choroba gotowa... Ja to wiem, ho, ho! to nie po naszemu, po szlachecku!
Brzozosia była w takiem usposobieniu, że byłaby mówiła i mówiła bez końca, gdyby nie obawa o wieczerzę i nie chętka pogryzienia się trochę z nieposłuszną Magdą, której zarzucała, że zawsze chce swoim nosem robić wszystko. Wybiegła więc ciwunówna znowu, a rotmistrz, zamyślony, dał się wyszeptać Wacławowi i Frani, uciekłszy gdzieś przeczuciami, niepokojem, czy wspomnieniem.
Tak cały wieczór zszedł im rozkosznie na rozmowie z sobą, na wesołym śmiechu z Brzozosi, coraz nowe dającej do tego powody, a Wacław ani się opatrzył, jak na zegarze północ wybiła; i zerwał się dopiero, gdy Kurdesz, dla sprawdzenia chodu swego pektoralika, dobył go z za kapoty. Obiecano sobie zjechać się nazajutrz w Smolewie na mszy i rozstali się oboje