Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/379

Ta strona została skorygowana.

mnie zapraszała do siebie, ile to mi rzeczy poobiecywała, jak ją najmniejsza zajmowała fraszka, jak słuchała, com jej opowiadała o sobie! Prawdziwie, niczemu innemu tego przypisać nie umiem, tylko siostrzynemu jej sercu dla ciebie.
— A jam się tak obawiał — rzekł Wacław pocichu.
— Czego?
— Ona trochę szyderska, ty tak wierząca i tak łatwe anielskie masz serce...
— A czegożby ona szydzić miała? — zapytała Frania. — Fe! panie Wacławie, nie godzi się tak czarno widzieć ludzi, posądzać i nie wierzyć! A ja ją pokochałam... i gdyby tatko pozwolił, chętniebym pojechała z nim do Denderowa.
— Pojedziemy, moje dziecko, — rzekł stary — ale niechno się wysapię trochę.
I otarł pot z czoła. Brzozosia spojrzała nań niemal z politowaniem i, zlekka ruszywszy ramionami, nierada może, że jej pracę za mało oceniono, pomrukując coś niewyraźnie, odeszła.


W kilka dni potem Wacław siedział z Franią na ganeczku w Wulce i pocichu, znowu spokojni, rozmawiali już jak swoi o przyszłości, o której marzyli oboje, którą odgadnąć usiłowali. Jakgdyby kiedykolwiek można przyszłość odgadnąć! Nie, los szydzi z niedołężnych rachub naszych; niech nawet będą tak liczne, tak różne jak losu obroty, znajdzie on drożynę, którą się między niemi prześliźnie. A przecież któż nie osnuwa i nie układa przyszłości? Jest to sobie zabawia jak inne: przegrywamy w tę grę sto razy i setny pierwszy podsuwamy znów stawkę naszą. Lubo to marzyć, choćby na samem marzeniu skończyć się miało!
W obrazie tej świetnej przyszłości były i Wulka, i Palnik, i stary rotmistrz, i poczciwa Brzozosia, i książki, i muzyka, i zajęcie biednymi, i przekazane