Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/40

Ta strona została skorygowana.

Drzwi się zamknęły, a po chwilce zawołany wszedł pan Smoliński.
Był to plenipotent i rządca klucza, i totumfacki hrabiego, jeden, co jego zaufanie posiadał do pewnego stopnia, znał jego kieszeń i interesa, z którym często kłócił się hrabia pozornie, ale zawsze w najlepszej żył zgodzie.
Była to figura wszechmocna, przed którą drżeli wszyscy: syn, żona, córka, a najbardziej ci, co mieli interesa z panem hrabią. Hrabia bowiem, mimo wielkiego majątku, jako spekulant, miał też ogromne interesa.
Smoliński był wieku hrabiego, miał lat pięćdziesiąt kilka, mały, chudy, przygarbiony, twarz lisa i wilka zbite i złączone w jedną; pokorny jak żebrak, zły jak pies na łańcuchu, kłamca jak kalendarz. Na łysej głowie troszka włosów bezbarwnych zwijały się pokręcone w różne strony bez pewnego projektu, nie myśląc pokryć nawet dojrzałej brudnej łysiny. Niżej pod czołem, wysadzonem naprzód, błyszczało coś nakształt burych oczek, których wejrzenia złapać było niepodobna; usta pokrzywione w fałdach twarzy się zaszyły, uszy tylko ogromne, białe jak pergamin, sterczały z dwóch stron dobitnie. Wszedł i zbliżył się zaraz, oglądając się za siebie, aż do gabinetu krokiem śmiałym, bez żadnej ceremonji, ukłonów i uniżeń, z miną człowieka, który doskonale jest przekonany, że się bez niego obejść nie można.
— A co? — spytał go hrabia.
— Względem czego?
— Interes z Pęczkowskimi?
— Ułoży się.
— Bardzo krzyczą?
— Jużciż, jakby nie krzyczeli! Ale zawsze tylko na mnie.
— No! to jeszcze nic.
— Tak! to nic, — śmiejąc się i zacierając ręce, rzekł Smoliński — wszystkiemu ja winien.
— Ale trzeba im zapłacić.