Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

w nim apartamenta galowe i codzienne, salony od balów i powszednie, pokoje gościnne wytworne, pokoje państwa, oranżerje przepyszne i co tylko gdzie u panów najrzał Dendera, a potrafił wymałpować. Były niby antyki — zwierciadła przeraźliwych rozmiarów, stuki, kandelabry, stare porcelany, mnóstwo fraszek kosztownych: wszystko to nie żeby dziedzic kochał się w rzeczach tego rodzaju lub ich dla siebie potrzebował, ale że tak było u innych, że to widział gdzieś, że tak kazał zwyczaj.
Dość powiedzieć, że, nigdy nic nie czytając prócz Paul de Kock’a, hrabia od lat kilku poczuł się obowiązanym mieć nawet bibljotekę. Sprowadzono ją ryczałtowo od księgarza, który ostatki swego magazynu w nią wpakował; na dole tylko, gdy poczęli wszyscy kupować stare książki, postawiono herbarz Niesieckiego, Okolskiego, Paprockiego, Duńczewskiego, kilka kronik i trochę starych świstków i panegiryków, aby się i tem można pochwalić. Zresztą z tych wielkich foljałów słudzy darli bezpiecznie kartki do oprawiania świec i na inne pilne potrzeby. Nikt zresztą do nich nie zaglądał.
Idąc do oficyny, hrabia spotkał się z synem.
— Nie byłeś jeszcze, hrabio, u babki? — spytał z przyciskiem nieukontentowania ojciec.
— Właśnie do niej idę — odparł syn.
— Z cygarem?
— Rzucę je w progu.
— Gdzie Wacław?
— Nie wiem. Od kilku dni go nie widziałem.
— Zawsze go niema, kiedy najpotrzebniejszy — rzekł gospodarz i odszedł, ruszając ramionami.
Syn powolnie, poważnie szedł dalej ku pałacowi; ojciec opieszałym krokiem, zamyślony, wracał do swoich pokojów.
Dla bliższego zapoznania czytelników z osobami naszej powieści, powiedzmy jeszcze, kto był ten Wacław, o którego hrabia syna zapytywał.
Wacław, niewiadomego zupełnie pochodzenia sie-