Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/500

Ta strona została skorygowana.

zwyczaj bogatemi wyszywaniami węgierkę, do której same potrzeby do dwóchset złotych kosztowały. Rękawiczki białe zamszowe wyprano tylko, buty zrobiono na miejscu, zwłaszcza że szewc mu się zaklął, że je po warszawsku potrafi uszyć. Ubrawszy się dla próby, Słodkiewicz, który się nigdy jeszcze tak pięknym nie widział, uśmiechnął się do lusterka.
— Frysz chłopak! Tysiąc dusz! Zobaczymy! — mruknął do siebie. — Znaj, panie Smoliński!
Nazajutrz, wybrawszy się uroczyście, ruszył do Denderowa: w drodze namyślał się już tylko, jak począć. Dwoistą miał przed sobą ścieżkę, a nie wiedział, której się jąć było bezpieczniej: czy pannę w śmierć rozkochać, czy starą fozą naprzód o pozwolenie starania prosić hrabiego. Słyszał, że po świecie i w ten, i w inny sposób się to odbywało.
— Pannę zobaczę: bo jużciż na ludzkie gadania spuścić się nie mogę; a nuż krzywa? To się trafia. Nawet powiadają, że to teraz tak bestje gorsetami sztukują, że ani dojrzeć; ale ja mam oko! ho, ho! Jeśli mi się spodoba, powiem hrabiemu: ot, tak, jasno, pięknie, wyraźnie. A co mam taić?
Zajechawszy do pałacu przed samym obiadem, Słodkiewicz zastał w sali kilka osób gości: hrabinę, hrabiankę i starego Denderę. Wpadł do pokoju, nadając sobie najniezgrabniej minę, jaka mu się zdawała do ubrania najstosowniejszą: głowa do góry, czub wgórę, piersi nieco naprzód, ręka lewa, zaokrąglona zręcznie, utrzymywała kapelusz odświeżony, nogi nieco wtył, usta uśmiechały się, oczki mrużyły, a pewność siebie nadawała mu piętno tak wysokiej śmieszności, że zebrani goście, gdy wszedł, o mało nie parsknęli. Sylwan, nie żenując się wcale, poczynał go zaraz przy powitaniu, jak ciekawe zwierzę, ze wszystkich stron oglądać. Stary hrabia szukał po głowie, coby go tak często sprowadzać mogło, a że mu nic nie był winien, domyśleć się nie umiał.
Słodkiewicz, choć kilka razy mocno się na posadz-