Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/70

Ta strona została skorygowana.

się znowu, ledwie trochę bledszy, spotkawszy u drzwi prawie Jacka Kurdesza, wziął go zaraz nabok.
— Wiesz, kochany rotmistrzu, — rzekł — trafia mi się doskonała spekulacja; nie chcesz być ze mną do spółki?
— Cóż to takiego? Jeśli wolno spytać się hrabiego.
— Wyborna! Doskonała i pewna spekulacyjka! Podradzik pełen nadziei! Sto na sto! Masz dwadzieścia tysięcy do spółki?
— Gdziebym ja mógł mieć taką sumę gotówką? — odparł pan Jacek, nie zmieszawszy się natarczywością i już jakby podejrzewający cokolwiek. — Czy to nam szlachcie trzymać takie kapitały w szkatułce?
— Szkoda! Mógłbyś łatwo ledwie nie grosz na groszu zarobić.
— Szkoda! Ale...
— A nie wiesz tak jakiego uczciwego człowieka z zapasem?
— Panu hrabiemu nietrudno będzie o tak małą sumkę.
— Ale bo tu wszystko na pośpiechu: czas ucieka, Żydzi godzą.
— Wszak pan rotmistrz Powała podobno pięćdziesiąt tysięcy pozawczoraj gotówką odebrał od brata i właśnie go kwitował, gdy byłem w powiatowem mieście.
— Masz rację, wezmę u niego.
I hrabia posunął się dalej. Żona jego właśnie tańcowała z panem eks-rotmistrzem, który był w tak różowym humorze, widząc się bliskim osiągnięcia serca JW. hrabiny, że byłby rodzonego ojca oddał dla niej, dla pochwalenia się potem między kolegami dawnymi tak umitrowaną zdobyczą. Hrabia w intermedjach tańca klapnął go po ramieniu przyjacielsko.
— Słówko! — rzekł z uśmiechem.
— Co każesz, hrabio? — uśmiechając się sympatycznie, zawołał rotmistrz.
— Kieliszek starego wina.
Cela n’est pas de refus.