Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak skoro padł mrok, gdy ludzie poczęli rozbierać budowlę na pochyłości góry i rozrzucać kletki, stara z żagwią zapaloną, skacząc i śpiéwając pobiegła do kramów, z których dawno mieszczanie się byli wynieśli i na cztéry rogi je podpaliła. Ogień objął suche tarcice i liżąc mury klasztorne wprędce w kupę popiołów sklepiki i stragany obrócił.
Przez cały czas gorzenia siedziała Kostucha pilnując żeby nic niepozostało, a gdy ostatnie głównie dogasały, spuściła się w fossę zamkową i obszedłszy nią do koła, obrała sobie suchy kątek, w którym położyła kul słomy, przeżegnała go i rzekła z cicha, dziwnym szyderskim głosem.
— Ot tobie nowa chata!
Nazajutrz rano ze wszystkich budowli, które na pochyłości góry rozsiane były, ślady tylko w zgliszczach pozostały, lecz nigdzie zrąb się już nad ziemię nie wznosił; jedyna od wschodu figura murowana między miasteczkiem a kapliczką świętego Jakuba ocalała; pobożny Kordecki choć mu przedstawiano że za nią kryć się będą mogli Szwedzi, zrzucić jéj niepozwolił.
— Krzyż Pański, rzekł nigdy szkodzić niemoże; obalać go się nie godzi...