no trwodze o ojca. Wszyscy oni przywiązani byli do Mogilnej, kochali ją, nie pojmowali życia gdzieindziej lub widzieli w nim wygnanie, ale wszyscy też byliby znieśli ten cios bolesny, gdyby nie przewidywali, znając prezesa, iż dla niego on być może śmiertelnym. Witold, nie wspomniawszy nikomu o zamiarach swoich, gdy się niepewność przedłużała coraz, nie zwierzywszy się nawet Jackowi, pojechał do Wolara.
Tkwił mu w myśli ostateczny ratunek, panna z pfandbriefami.
Dr. Wolar kochał rodzinę całą, a szczególniej prezesa, martwił się ich położeniem, on sam pierwszy poddał myśl o tej kupcównie, przecież gdy zrezygnowany Witold przybył do niego i śmiejąc się smutnie, napomknął o tem, adwokat ruszył ramionami.
— A! nie! nie! rzekł po chwili, myśl ta mi przyszła, rzuciłem ją, to prawda, ale teraz, rozmyśliwszy się, widzę niepodobieństwo.
— Dlaczego? — spytał Witold.
— Chcesz pan się przekonać — rzekł adwokat. Ona i jej ojciec są nasi dobrzy znajomi. Prezentować pana w tym domu, byłoby niezręcznem, przyjdź do nas wieczorem, ja ich zaproszę.
Stało się jak zapowiedział. Witold z niespokojem, który mu przyszło z trudnością pokryć, wszedł do saloniku. Zastał w nim doktora, jego żonę, Polkę, wesołą, dobrą i szczęśliwą kobietę, a na kanapie, wysokiego wzrostu, z wielką twarzą pospolitą, niesmacznie ubraną i wystrojoną pannę, typ niemieckiej kucharki.
Po salonie przechadzał się baryłkowaty, czerwony jegomość z łysą głową, śmiejący się nieustannie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/106
Ta strona została skorygowana.