Wszystko przychodziło, jak zwykło w życiu przybywać — zapóźno! Nieubłagana przyszłość malowała się czarno, łzawo i tragicznie.
Zabiegi Larischów uniemożliwiły starania przyjaciół starego Mogilskiego. Teraz, gdy chcieliby byli dnie przedłużyć, gdy zbliżający się termin przerażał, jak ostatniego sądu godzina, tygodnie, miesiące leciały pędem piorunowym, na nic nie stawało czasu, kiedy go najwięcej było potrzeba. Pan Jacek pojechał do księztwa, do krewnych i przyjaciół, stukał do wszystkich drzwi — napróżno. Wrócił zrozpaczony. Wolara wyprawiono do Gdańska, potem do Berlina; nigdzie w warunkach danych niepodobna było dostać tak znacznego kapitału, a te, któreby się stręczyły, przychodziły na to tylko chyba, aby chwilowo agonią przedłużyć.
Ukrywano to po większej części przed prezesem, ale kobiety płakały po kątach, zamodlały się w kościele, a Witold chodził struty, blady, przeklinając swą nieporadność i niemoc. W takich chwilach i on bezsilny szedł do kościoła szukać pociechy u ołtarza, budzić w sobie wiarę w Opatrzność.
Jednego rana, gdy jesiennym dniem przywlókł się pieszo na mszę, wychodząc z niej, spotkał niespodzianie Marynkę. Nie widział jej dawno, powitał żywym ręki uściskiem, i zdziwił się znajdując na jej twarzy, w którejby był powinien wyczytać szczęście, wyraz smutku, zbolenia, zwątpienia prawie. Oboje wlepili w siebie oczy i zapłonili się, a Marynce łza zakręciła się pod powieką. Dawniej nigdy ona do takiego roztkliwienia nie była skłonną — teraz, cierpiąc, stała się więcej niż kiedykolwiek kobietą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 2.djvu/123
Ta strona została skorygowana.