Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Stolnik milczał, potem nagle zapytał: — Ale cóż tedy robisz od świtu do mroku? jużciż u oo. jezuitów a diliculo ad noctem uspue siedzieć nie możesz? Gadaj!
— Rozumiem, skąd to się tych wszystkich urojeń i bajek nabrało, — odpowiedział zimno i powoli Tadeusz. — Poczciwi ale nieroztropni starzy moi musieli cię nastraszyć, panie stolniku kochany, musieli cię zaalarmować, że bardzo rano wychodzę, a w nocy aż powracam. Któreś z nich dostrzegło, że codzień do kamienicy Falkowicza wnijdę i zniknę i ot baśnie sobie potworzyli! — Ruszył ramionami. — Ale to absurda! któreś z nich dosłyszało głosu podobnego do mojego i nastraszyli się z wielkiej o mnie pieczołowitości... Gdzież podobieństwo do tego!
— No! ale cały dzień nie siedzisz u jezuitów?
— Nie, panie stolniku, i miałem ci właśnie mówić o moich projektach, gdy mnie tak niespodziane napadłeś...
Insperate et a tergo! — dodał stolnik, śmiejąc się, — ale jeszcze nie ze wszystkiem uspokojony. Tadeusz tak mówił dalej.
— Część dnia spędzam z ojcem Ksawerym na naukowych zatrudnieniach.
— I to nicpotem szlachcicowi, wszakci do zakonu nie wstąpisz i bakałarzem nie zostaniesz?
— Tak, ale łacina potrzebna zawsze.
— A! łacina to co innego! ja sam język ten po naszym primo loco kładę i nie chwaląc się, posiadam go expedite.
Tadeusz bardzo nieznacznie się uśmiechnął i ciągnął znowu.