Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

tchnął, podparł się na lasce i kończył, nie dając do zrozumienia, że to, poco przyszedł, już otrzymał.
— I mnie też głowa boli o to, jakiby mu stan obrać?
— Prawdziwie nie wiem, jak na to radzić, choć kochałem i kocham go jako jednego z lepszych uczniów, ale czemże się dotąd zajmował?
— Zdaje mi się, że miał propensję niejaką do prawa.
— We wszystkich stanach Bogu i ludziom miłym być można, użytecznym społeczeństwu... ale w tej karjerze tyle jest okazyj do złego, tyle widzimy zmarnowanych pięknych zdolności, umysłu i serca...
— A zapewne! — odrzekł stolnik — lecz chciejcie mi z łaski swej, o ile znaliście mojego pupila, powiedzieć, do czego w nim postrzegliście zdolność?
— O ile go pamiętam, — uważnie mówił jezuita, — chociaż teraz się bardzo mógł odmienić, górowały w nim zdolności do matematyki... Ale u nas, chociażby wysoko posiadał tę naukę, do czegoż ona poprowadzi? Gdyby matka i on byli się chcieli nakłonić na zostawienie go nam, mógłby, kto wie, zostać dobrym nauczycielem...
— Ale, ojcze dobrodzieju, do zakonu nie miał wokacji.
— Wielka szkoda, bo dla ubogiego sieroty, pięknego imienia, którego podnieść nie może, byłoż co stosowniejszego, jak ustroń klasztoru i nadzieje wysokich może w zakonie dostojeństw.
— Ostatni z imienia i domu, miał obowiązki.