Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

Na to dobitnie wymówione nazwisko (widać było, jak silne wrażenie uczyniło na gospodarzu) zaciął wargę, zmarszczył czoło i wskazał drzwi do izby. W izbie było jak w starym składzie, nie umieciono, porozrzucano, nie porządnie; męskie ubiory i kobiece roboty leżały po stołach i stolikach, w pośrodku spały dwa ogromne charty, które się na wchodzących rzuciły, ale batem wygnane, poszły warczeć za drzwiami. Skrzypka wisiała na kołku u drzwi, na innym munsztuk, na innym jeszcze pasmo nici szarych. Przy kominie wygasłym jakiś garnuszek z przykrywą drzemał ostygły, na daszku ukazywały się talerze z widelcami żelaznemi: przez półotwarte drzwi do drugiej izby widać było kobiece przybory i jakaś panienka, wpół tylko ubrana, odskoczyła, kryjąc się do szpary, którą poczęła zaglądać ciekawie. Zapylony zegar gdakał w kącie, a trzpiotowatych para kanarków odzywała się w klatce nad oknem. W drugiem wiewiórka obracała dziecinny swój młynek, latając niespokojna. Wichuła wskazał krzesło, z którego zrzucił futerko i chustkę, a sam chwycił drugie i grzmotnął niem tak o podłogę, jakby je chciał pogruchotać.
Tadeusz rzucił okiem wkoło, ale nie usiadł.
— Cóż tu pana dobrodzieja sprowadza? — rzekł Ksawery, dysząc.
— Maleńki interes.
— Zdawało mi się — z przekąsem odparł Wichuła, szydersko mierząc oczyma pana Tadeusza — że między nami a Siekierzyńskimi wszystkie interesa skończone?