Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

Kanapa odarta, stół chwiejący się i kilka krzeseł różnej wielkości, wybicia i kształtów, rozpierzchłe po izbie, stały bez życia, bez związku. Wielki komin przy piecu zamurowany był i zabielony, stała w nim tylko beczułka octu i butel bibułą przytknięta. W rogu u drzwi stara szafa pusta, z poodmykanemi drzwiczkami, ukazywała głodne i zbrukane wnętrze, na którego jednej półce walał się talerz stłuczony. Pająk zasnuwał kąty, a myszy wcześnie gospodarzyły, przechodząc z dziury do dziury wśród białego dnia. Na ścianie wisiało ogromne owe drzewo genealogicznie w czarnych ramach, ale krzywo, na długim sznurku, jakby co chwila oberwać się miało i upaść. Z całego malowania tylko kilka jaśniejszych miejsc zbroi rycerza świeciły się jeszcze; resztę muchy zapstrzyły i pył zasunął gruby. Dwóch czy trzech przodków co najcalszych, bo podarte potrety wysłano na przeciwek, z poważnemi minami, podgolonemi czuprynami, ręką w bok lub na orężu opartą, dziwowali się nędzy, która ich otaczała. Znać było po ich twarzach, że za innych żyli czasów, że lepiej im było i zamożniej. Jeden pan cześnik zwłaszcza, któremu dziwna plama koło gęby nadawała wyraz szyderski, przerażający, miał minę, jakby chciał skoczyć i ryknąć zapytaniem: jakiem prawem śmiecie być ubodzy, potomkowie moi? Drugi był chmurny i poważny jakby dumał co poradzić; trzeci zdawał się gromić, a zapchnięta w ciemniejszy kąt matrona we wdowim stroju, z książką i paciorkami, modliła się... modliła już sto lat napróżno za powodzenie prawnuków.