Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

i cała rodzina poczęła każdy innym głosem łajać, krzyczeć, wyrzekać.
Zostawmy ich, a wróćmy do Czerczyc, gdzie stolnik, medytuje mówiąc z roztargnieniem godzinki i już piąty raz poczyna... Zacznijcie wargi moje!
Właśnie spluwał, odtrącając myśl obcą, która mu się gwałtem cisnęła, gdy szlachcic pokorny, w kapocie szarej i kurpiach na nogach, w borsuczej torbie, ukazał się na progu. W izbie mrok był, szarzało.
— A to ty, mój Pancerzysiu! — rzekł stolnik, — jak się masz? (Jednakże, pomyślał, godzinek nie zacząłem, skończę je później). Co tam słychać? skądże to Bóg prowadzi?
— Z Czerska, wielmożny panie.
— Jak się masz, zdrów?
— Zdrów, Bogu dzięki, do usług pańskich, przejeżdżając, wstąpiłem, może pan co rozkaże.
— No! a zwierzynki nie masz?
— Da Bóg będzie... Ale ja tu na drodze o małom zwierzyny innej nie napotkał.
— No! a co takiego? — spytał stolnik.
— Co! krótko mówiąc, dobrze żem sucho wyszedł, cała historja. Jadąc z Czerska, szkapa mi przystała i koło Kociej Górki na rozstaju przy karczemce stanąłem wytchnąć... Wyjąwszy ja tedy z torby sera i chleba, patrzę, aż jedzie pan Jacenty z Muszyna, sobie konia uwiązał przy płocie, staje. Nuż my gadać i śniadać, kiedy tak bzdurzym, aż tu leci bryczka z Siekierzynka z panem Salerym (tak go szlachta zwała) i tyć staje. My z Jacen-