Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

de jure; albowiem co nie szlacheckie, tego i sam Pan Bóg nie uszlachci, chyba czas, chyba wieki!...
Stolnik wymówił to z taką pewnością i wiarą w prawdziwość słów swoich, że gdyby nie to, że jeden go Siekierzyński słuchał, byłby na śmiech zarobił.
Z niedowierzaniem wpatrywał się długo jeszcze w Tadeusza, jakby go badał, i pomimo zapierania się jego, pozostało mu jakieś podejrzenie na sercu. To jeszcze przyspieszyło starania o najrychlejsze ożenienie, i jakoś w kilka tygodni odebrał pan Siekierzyński kartelusik od stolnika, zapraszający go do Czerczyc, dla pomówienia w ważnym interesie.
Zwykł był zawsze pana Kornikowskiego jak ojca słuchać i zaraz do niego pośpieszył. Był to majowy ranek, a stolnik niecierpliwy już siedział w ganku, choć chlodny wietrzyk powiewał, i czekał pupila niespokojny widocznie. Zaraz odprawił ludzi, chwycił go za rękę i cicho szepnął:
— Mam! mam!
— Co panie stolniku?
— A żonę, żonę, żonę dla asindzieja, ut sic!
Tadeusz smutnie na niego spojrzał i usiadł, czekając relacji.
— Człek czasem szuka, szuka daleko a pod nosem nie widzi — mówił pan Kornikowski — właśnie o dwie mile nie dalej, w Smarzewie, jest panienka jakiej nam potrzeba.
— A nie będzie tam jak z kasztelanką?
— Nie mów mi waść o tym głupcu wojewodzie, wszyscy ci magnaci nowej kreacji to trutnie i pę-