Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

ny, czysty i zdawał się mówić do przejezdnych i gości: — dobrze mi tutaj! — Czyste było podwórko, choć gospodarskie, bo pełne drobiu, płótna, nici, ostawione obórkami, stodółkami, chlewkami. Małe to było wszystko ale czyste, porządne i zewsząd z ładem patrzała zamożność, na jaką stało drobnego szlachcica. Nigdzie złamanego płotu, nigdzie odrapanej ściany, odartego dachu, kałuży i śmieciska, każde stworzeńko, co się ukazało, tłuściuchne, błyszczące, z pełnemi bokami. — Zdaleka śpiew dolatywał raźny, i jakby zapach szczęścia, szczęścia co nie patrzy wysoko, nie żąda wiele, a jak zielony bluszcz rozściela się potulne po ziemi.
Wieczorami widziałeś panią Tarłową, niestarą jeszcze niewiastę w czepcu białym, w fartuchu, u którego paska ogromny pęk kluczy wisiał, krzątającą się z córkami koło gospodarki. Trzy jej córki, jak trzy krople wody do siebie podobne, śliczne dziewczęta, choć ich piękność nie bardzo uderzyła stolnika, smukłe były jak topole, rumiane jak jabłka, wesołe jak ptaszki. Kochały matkę nadewszystko na świecie, a tak im było dobrze z nią i przy niej, że gdy o nie kto się starał, zwykle mówiły z uśmiechem: — O jeszcze czas! jeszcze czas!
I tak pierwsza Józefa doszła lat dwudziestu pięciu, bo stolnik dobrze wiedział lata, zajrzawszy do metryk dla pewności, dwie drugie dwadzieścia przeszły. Miały dosyć ubogiej szlachty, co się o nie starała, bo je wszyscy znali, jak były pracowite i poczciwe, ale im tak ciężko rozstać się było z matką. Nawet najstarszej podobał się podobno