Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie kleiło się jednak wcale, aż tu i pan Żeligowski, pretendent najstarszej przyjechał, bo mu ktoś szepnął, że tam Siekierzyńskiego powieziono. Był to młody chłopak, ogorzały od gospodarskiej pracy, domator widać, nie wykwintnie wychowany, ale wesół, raźny i śmiały. Stolnik przeczuł przez skórę, co on znaczył tutaj, wejrzawszy na matkę i najstarszą córkę, które się na widok jego zarumieniły bardzo. Z pierwszemi odwiedzinami nie wypadało siedzieć długo, odjechali więc, pozostawiając za sobą pana Żeligowskiego, a ten wieczorem upadł do nóg matce i córce, formalnie prosząc o jej rękę.
Biedna wdowa rozpłakała się, nie wiedząc co na to odpowiedzieć, Józefa milczała. — Rób co ci się podoba, moje dziecko.
— Nie mogę matki opuścić, nie mogę! — z płaczem zawołała córka.
— Moja droga, nie odpychaj losu, nie rozdzielim się przecie...
— Na wszystko się zgadzam — przerwał Żeligowski — byleś mi pani nie odmawiała dłużej, czekałem długo, milczałem, cierpiałem.
— Józiu! rób co chcesz i niech ci Bóg błogosławi — wyjęknęła matka.
— Ja nie mogę porzucić mamy.
— Dziecię drogie! przecież kiedyś rozstać się musimy, a Bóg wie, kiedy i jak; potrzebujesz opiekuna siostrom i sobie, pamiętaj o tem, gorzkoby mi było umierać, zostawiając was bez podpory, bez opieki...