Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

Kunusia, tak nazywał żonę, leżąc w łóżku, płakała nad tem, wiedząc, jak znaczny dla nich uszczerbek te huczne chrzciny uczynią, ale jak zawsze, tak teraz, nie śmiała się męża woli sprzeciwić.
Proboszcz, jak się tylko o synie dowiedział, pospieszył zaraz do Siekierzyńskiego w nadziei, że przy tej wielkiej radości potrafi go może nakłonić do zgody z Wichułą. Sąsiad stał właśnie jak był nawykł dnie całe, we wrotach dziedzińca, ręce za pasem, noga na nogę założona, o słup oparty, poświstując... Szkoda mówić, żeby był piękny: mały, krępy, zwięzły, dość tłusty, raczej szeroki niż długi, z włosem najeżonym czarnym, nisko zarastającym, z oczyma wilczemi, głęboko wpadłemi pod czoło, zawsze uśmiechnięty złośliwie, miał minę zbója, jak powiadał nieboszczyk Kornikowski, że trochę też po zbójecku obchodził się z ludźmi, z którymi miał na pieńku. Gwałt go nic nie kosztował i złe słowo także; bo nawet z przyjaciółmi waśnił się, a we dworze począwszy od żony, która się z nim ujadała dnie całe, nie było człowieka, z którymby się dwa razy w dzień nie skłócił, któregoby nie wytuzał. Pomimo tej prędkości, która go strasznym czyniła, nawet właśni ludzie nie obawiali go się i nie szanowali jakby myśleć można; odpowiadali mu po grubjańsku i były wypadki gorsze jeszcze. Życie Wichuły schodziło na tuzaniach i łajaniach, to był jego właściwy element.
Proboszcz, zbliżywszy się do bramy, pokłonił się panu Wichule i z uśmiechem, który miał zawsze na ustach, bo to znów był człowiek aż do słabości dobry, rzekł: