Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

tach, urągając jeszcze zwłokom, tak był niepowściągliwy a głośno, nie zważając na wdowę, krzyczał... — Bywaj zdrów, sąsiedzie! dobranoc! dobranoc!
Nikt tam na niego nie spojrzał nawet, ale dziwnym trafem wóz żałobny, o coś zawadziwszy, podskoczył przeciwko samych wrót, wieko trumny źle umocowane osunęło się na bok i biała trupia ręka nieboszczyka jakby na zgodę wyciągnęła się ku Wichule, który zbladł i cofnął się, mrucząc.
Żona, która to z ganku widziała, przybiegła i gwałtem prawie pociągnęła z sobą do dworku męża, który zdawał się jakby obłąkany i przerażony i śmiejąc się ciągle, powtarzał: — Nie da mi pokoju i po śmierci! nie da mi pokoju!
W kilka dni doktor Vogelwieder jechał na bułanym stępaku do pana Wichuły, który już w gorączce bredzić poczynał; zobaczył mu język, pomacał pulsu i rzekł chłodno... Caput!
Jakoż się nie omylił, bo w kilka dni już i ksiądz proboszcz był u łóżka chorego i w imię Chrystusa ukrzyżowanego zaklinał go, by wszystkim przebaczył i że wszystkimi się pojednał. Wichuła mruczał tylko: — jeszcze po śmierci mi urąga, jeszcze po śmierci mnie prześladuje! Nie daruję żonie, nie daruję dzieciom!
— Proś lepiej Pana Boga, żeby tobie darował! — odrzekł proboszcz, — a nie myśl o starych waśniach.
Bredząc coraz dziwniej, klnąc i złorzecząc, bezprzytomny ciągle prawie zły sąsiad, w tydzień po skarbnikowiczu, o tej samej godzinie co on, ducha wzionął; a wszyscy to zapewniali i pan stolnik