Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

długo rozlegało się ich stąpanie. Nigdzie żywego ducha... pustka i ruina! Włóczyli się tak do nocy, szydząc i opatrując komnaty, przypominając co ucierpieli od Siekierzyńskich i pocieszając się zemstą nasyconą. Czyto zrządzeniem Bożem, czy złych ludzi sprawą, ledwie za próg wyszli ze starego dworu, domostwo, które jakby cudem dotąd się trzymało, runęło na ziemię. Było z tego wielkie badanie, podejrzenia różne, długie sądowe śledztwa, ale z nich nic się nie okazało; bo żadnego nawet dyla podpierającego oddawna dwór nie brakło, i nigdzie śladów ani podpiłowania ani podkopania nie było,
Wichułowie, kazawszy potem rozebrać do szczętu ruderę, zrobili w tym miejscu ogród i dziką promenadę dla swoich panienek.
Jechała tedy Siekierzyńska, powoli się wlokąc do Lublina, w Panu Bogu pokładając utrzymania swego dalszego nadzieję; bo innego sposobu do życia nie miała, tylko pracę własną, a za całą majętność ów dworek na Winiarach. Droga była długa i smutna; wdowa, przywykła do siedzenia w domu i krótkich tylko przejażdżek w sąsiedztwo, obawiała się wszystkiego: rozbójników, wywrotu, burzy, żydów po karczmach, złodziejów, nocy... Dorota i stary Maciej, który powoził, a Andrzej co drugim wozem kierował, napróżno starali się ją uspokajać: sami także w obcej stronie często rady sobie dać nie umieli. Matce chodziło więcej jeszcze o dziecię, jak o siebie: zdawało jej się, że trzęsienie wózka, upał, niewygoda, zaszkodzić mu mogą;