Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

zpodełba poglądając na konie; te tak już były przywykły zwalniać biegu jak tylko różka dobył, że regularnie przystawały, ale zaledwie schował w kieszeń tabakę, uprzedzając admonicję, kłusować zaczynały znowu. Po zażyciu, rozweselony, odwracał się do Doroty i jeżeli ją zobaczył śpiącą, zawsze jej poddać musiał tabaki; jeśli nie spała, gderał na nią niewiedząc czego. Dorota śmiała się wesoło i podjudzała go jeszcze w nadziei, że to panią rozweseli. Ale wdowa milcząca i pogrążona w myślach jechała, patrząc tylko na dziecię i o niem tylko myśląc. Przed każdą karczemką zastanawiali się, to wytchnąć, to pić, to dziecku coś dobyć, to koniętom spocząć, to poprawić koło ciągle psującej się uprzęży. Trwała w ten sposób podróż kilka tygodni, aż nareszcie o mroku wieczornym, Maciej biczyskiem coś wskazał wychylającego się z za pagórków... był to Lublin...
Wdowa przeżegnała się, serce jej uderzyło, złożyła ręce, poczęła się modlić, drżąc cała, a Tadeuszek wylazł na kolana Doroty, by się lepiej wielkiemu miastu przypatrzeć,
Maciej, który bywał w Lublinie, wskazywał wieże kościołów, bramy, nazywał ulice i przedmieścia.
Wszystkim prócz Macieja usta zamknął przestrach, i to uczucie dziwne, które zawsze wstrząsa człowiekiem, gdy się ku miejscu swych ostatnich zbliża nadziei... tyle razy zwiedziony, jakże się nie ma obawiać! Wdowa modliła się, dziecię podziwiało, Dorota zadumała, a stary stangret gderał to na swoich, to na konie, które żywiej teraz zacinał...