Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

wedle pory roku. Jak zapamiętam, chodziłem bosaka, w szarej koszulinie, rzadko mając czem głowę zawinąć i karmiłem się nadgniłemi owocami i polewką domową, którą dopiero wieczorem gotowała matka dla mnie i dla młodszej siostry, która wkrótce umarła z ospy. Mieszkaliśmy w loszku na tyle Grodzkiej ulicy, w izbie ciemnej i wilgotnej, sklepionej, o jednem oknie nad ziemią samą, często śmieciem zarzuconem, bez podłogi, a w deszcz wody pełnej. Mieszkaliśmy, to się tylko tak mówi, bo matka i ja ledwieśmy trochę nocy tam przepędzali, a cały dzień od świtu do poźna, czy mróz, czy wicher, czy zamieć, czy skwar, potrzeba było pod bramą siedzieć i czekać kupujących. Że nie było mnie z kim zostawić, chodziłem z matką zawsze, odziany jako tako, grzejąc ręce nad garnkiem z węglami zimą, chłodząc się murem zimnym w skwary i gapiąc się na ulicę.
Ciężkie to były życia początki, jak je wspomnę, ciarki po mnie chodzą, biedna matka chora była, niecierpliwa i za najmniejszą rzecz nie żałowała mi szturchańców, rózeg i łajania. Ja to znosiłem, milcząc, a myślałem sobie: jak zdużam, to pójdę pracować i nikt na mnie krzyczeć nie będzie i będę sam sobie panem. Ta myśl pocieszała mnie w dzieciństwie, z którego prędko wyszedłem, bo w latach dziewięciu już nosiłem koszyk z piernikami po mieście, groch młody, ogórki i tym podobne łakocie... Raz, gdy trochę podchmielony mecenas jakiś szedł ulicą i koło kościoła Jezuickiego wysunął mu się z zanadrza plik papierów, jam go podjął i pobieg-