Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

łem za nim. Bardzo był rad ze znalezienia zguby i dał mi dwa talary za to. Schowałem je nic nie mówiąc o nich matce, a nazajutrz, wiedząc już, gdzie czego dostać, kupiłem sobie dobry koszyk, krajkę mocną, stare szare płótno wyciągnąłem u matki i zamiast pójść z nią do ławki, puściłem się w miasto, kupiwszy zielonego grochu i ogórków, za które dałem na ogródku za miastem trzy złote. Cały dzień chodziłem od kapucynów do Krakowskiej bramy, wywołując mój towar i wieczorem miałem pięć złotych w węzełku, trochę grochu przywiędłego i pewną nadzieję że sobie już dam rady.
Trafiało się, że dla swawoli uciekałem nieraz od matki, i dopiero wieczorem powracałem do stancji pewien dobrych szturchańców, ale razem i wieczerzy; mrokiem i teraz ale z koszykiem na plecach i dumą w duszy, udałem się do sklepiku. Matka już stała w progu, jakby na mnie czekała i jak mnie tylko zobaczyła, podniosła miotłę ogromną, dając mi znać, co mnie czeka. Ale nie zląkłem się, bo wiedziałem, że mi przebaczy... jakoż zobaczywszy mnie z koszykiem i wesołą twarzą, osłupiała, zdawała się w początku nie poznawać, wreszcie odezwała się. — A to co Michałku? — Zejdźmyno, to ja matuni wszystko rozpowiem jak było — odpowiedziałem, ufny w siebie i powoli zlazłem za matką do loszku, zdjąłem koszyk, siadłem na wywróconem wiadrze i tak począłem od dwóch talarów moich, aż do zarobku dziennego, dodając: — Otóż zobaczycie — teraz już ja i matuni i sobie na chleb zarobię i nie bójcie się!