Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.
— 118 —

biedował... I co pan powie? jak nam obu za skórę zalała, ano...ot oba tę niegodziwą tak kochamy jak utrapieńcy... i na to nic nie poradzić.
— Mówiłżeś, że zabiłbyś ją?
— Zabićbym zabił, proszę pana, a kochać człek kocha do warjacji.
— Szczęście jeszcze, żeś się nie ożenił; ale cóż się tam z wami stało? zapytał Konrad.
— E! inoście tylko państwo wyjechali, począł wzdychając Maciek, jam stanął u majstra do roboty. Ona miała do klasztoru se jechać, ale to się ściągało, ściągało, bo jejmościance nie było do smaku. I mnie też zrazu w to graj, mogłem się czasem zobaczyć, a no i pogadać, bo się już tu włoszczyznę przegryzać po trochu zaczęło. Wabiła bestja oczyma jak na wędę, lgnęło serce, lgnęło... Przysiągłbyłbym też, że mnie kochała. Ano, wszystko to były zdrady, bo dawno miała innego kochanka i nie takiego, coby się z nią mógł ożenić, tylko wielkiego pana, do którego się wkradała tak zręcznie, niby do kościoła... niby na odpust, a to sam, a to tam, że nawet ojciec się nic nie domyślał. Jam tam był piąte koło do wozu na zapas ino, żeby się kim zastawić było w biedzie... Nierychłom się dowąchał, bo mnie tak trzymała na łańcuchu, a wierzyłem tej pokusie jak rodzonemu ojcu... Trwało to długo, aż jednego razu idę ja od majstra posłany przez te uliczki co za Mercerjami się wikłają; patrzę, stara baba w łachmanach na czółenku u brzegu prosi jałmużny, bo ono tu taki zwyczaj, że za jałmużną pływają, jak gdzieindziej chodzą. Czółenko było stare, odrapane, dziurawe, pozatykane kłakami ze smołą, aby w nie woda nie szła, a biedoty na nim, łachmanów kupka, a przy nich staruszka garbata... istna śmierć koścista, a na nich wnuczątko jej krzyczy w pieluchach z głodu. Tak mi się z tej baby przypomniała wieś nasza i stara Marcinowa chodząca po jałmużnie, ta i nie wiedzieć jeszcze jakie rzeczy, tam swoje, że mnie litość wzięła okrutna i dałem jej groszaka, mało mnie w rękę nie pocałowała. Otóż nic, poszedłem za interesem, ta i wróciłem se nazad. W tydzień znów na innem miejscu, patrzę, stoi czółenko z babą u brzegu... dziecko krzyczy znów, tknęła mnie Marcinowa, dałem grosz; »Módl się za moich staruszko.« No! i zapomniałem o niej. Po tygodniu albo i więcej, trzeci raz mi się nawinęła, kiedym chciał dać jałmużnę, aż ona mnie za rękę z czółna: — »Stój, poczekaj,« mówi. — No, a co?« pytam. — »Za jałmużnę jałmużna, poczciwy chłopcze, rzekła. Wszakżeś to ty ten, co terminujesz u Naniego, a starasz się pono o Maryettę? Polaczek? nie prawdaż? udzie mi tak mówili.« — »Ano, tak, prawię, to cóż?« Pokręciła