Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.
— 36 —

noc tak się zwiastowała pogodną, kapitan tak dobrze znał te wybrzeża, które dziecięciem na łódce, szamocząc się z bałwanami opływał.
Długo Konrad marzył, oparty plecami o swoje tłomoki, Bóg wie już tylko o czem... o morzu zielonem, o dziewczęciu białem, o Ziemi Świętej, o podróży długiej, o domu porzuconym, o kraju smutnym, o szczęściu niedostępnem, aż mu się oczy powoli zmrużać już chciały. Koło niego węgrzynek w burkę uwity przewracał się też z boku na bok, stękał, i nie mógł przybrać się do snu, choć zwykle miewał sen łatwy i do zbytku się w nim nawet lubował.
Już było dobrze w noc, a Konrad znowu rozbudzony przyglądał się wschodowi księżyca, który z oparów morskich wstał czerwony, jakby z łaźni wychodził — gdy nagle węgrzynek się pochwycił z posłania, otrząsnął, przeżegnał i coś mruczeć począł.
— Cóż ci to? czyś niezdrów? — spytał pan.
— Juścić zdrów, proszę panicza, — rzekł chłopak, ale co zasnąć, to ani weź.
— Przecięż cię gdyby w kolebce kołyszą.
— I jać to sobie mówię, ale nie... ino oczy przymróżę, to mi się dwie twarze poczynają przekomarzać: Jedna ta jejmość siwowłosa, dużo brzydsza od Murzynowskiej, a drugie to półdjablę weneckie ze swoją ślicznością — i człek zasnąć nie może.
— Któż? co? — spytał Konrad.
— A te dwie co wyłażą z dziury, dodał Maciek. Te dwie... człek jeszcze w życiu nic podobnego nie widział.
Paniczowi nie było lepiej, więc się rozśmiał.
— Ta druga, co to ja ją z pozwoleniem pańskiem, pół-djablęciem nazywam — mówił węgrzynek — piękna jak sto djabłów, ale i straszna!
— Czemże straszna?
— Albo ja wiem! — odrzekł Maciek. — Jakże to wytłómaczyć, czemu ocet w gębie kwaśno smakuje? Tak i to. Straszna ta i straszna, że strach... Człekby się na nią patrzał a patrzał; oczu oderwać nie sposób... a po duszy ciarki chodzą... Proszęż panicza, u nas kobieta choćby najpiękniejsza, to będzie jakoś inna, będzie zawsze z przeproszeniem trusiątko, bojaźliwa, oczka spuszcza... zdaje się drży, kuli się, stracha, i człowiekowi z nią raźniej, — a ta!! oho!... Proszę tylko panicza, jak ona się patrzy, to człowiek czuję, że go do szpiku przenika; a gdyby tak pod tym wzrokiem potrzymała dłużej, to dalipan zdechłby.
— Otożeś się rozgadał! — rzekł Konrad, uśmiechając się. — Praw, co ci na myśl przyjdzie; weselej mi, gdy tak gwarzysz. Cóż dalej mój Maćku?