Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.
— 67 —

— Ano, to tam fracha ta świnia, z przeproszeniem pańskiem, ale proszęno posłuchać co dalej... Stanąwszy ja przed kościołem, myślę sobie: gdyby człek trochę się po ziemi przeszedł, bo aż nogi pozaklękały, tylko się ustawicznie pływa a pływa.. A co mi się ma stać, jak pójdę w uliczkę króciuśko i nazad powrócę? Zegarzysko biło, a figurki na niem tańcowały, gdyby w szopce; nacudowawszy się idę, ta idę, patrzę, drab okrutny jakiś za mną. A co mi tam do niego? myślę: on idzie, ja idę, idziewa we dwóch, ta i po wszystkiem... A no czegoś idąc bestja prycha, a ociera się blisko, widocznie szuka racji. Trzeba jegomości wiedzieć, że ja mu temu chłopu daj Boże brodą do pasa dostać, tak wyrosło niepoczciwe jakieś zielsko... Ale, myślę ja sobie, żebyś ty był jak ta wieża, to ja cię się nie zlęknę... Idę w uliczkę, a dziwuję się łachmanom i ciasnocie, bo co brudno, to brudno. Kiedy ja sobie najspokojniej się gapię, ten mnie pod bok, i jak zacznie krzyczeć a łajać, a wydziwiać! Jezu Marjo! prawda, żem rozumiał tylko jedno »Canaglja«, ale jam tego do siebie nie brał tylko do kanałów, ale też go nie poszczędziłem, i jak pocznę sypać mu od kpów albo jeszcze lepszego, tak tylko co do bójki nie przyszło... Ale drab noża dobył, a przy mnie i kozika nie było; myślę sobie, aby co złapać, to mu cisnę w chrapy.. A tu jak się pocznie obdartusów ciżba, dzieci, bab, różnego luda cisnąć, tłok, tak ani się ruszyć. Widzę, że będzie źle, bo gromada na jednego, toć pewnie swój za swoim pociągnie, i już tylko patrzę, gdzieby się przyprzeć, aby z tyłu mnie nie wzięli, aż wylatuje mały szewczyna, stary, w okularach ze sklepiku pod bokiem. Ino popatrzał, a kiedy nie schwyci mnie i cisnął do kramu, a drzwi zatrzasnął. Pomiarkowałem, żem tu już był bezpieczny... Dopierom też odetchnął.. Widać Pan Bóg się ulitował, że mi tego starowinę zesłał!... Stary, słyszę tylko, ode drzwi jak pocznie sam łajać, lud mu się zaraz ustąpił. Kiedy powrócił do izby, proszę jegomości, o mało na wznak nie padłem: wszak po polsku do mnie zagadał!...
— Co pleciesz? — krzyknął Konrad — szewc Włoch po polsku?
— A toż to jest, proszę jegomości, że Włoch, a nie Włoch, nie przymierzając, jakby to sam pan co Polak, a nie Polak, tak i to, bo z Krakowa rodem.
— Czy ci się śni?
— Ale ba! kiedy mnie aż tu przyprowadził i dobrze nałajał, za com się sam z domu ważył... A com jeszcze u niego widział!... — dodał ciszej.
— Cóżeś ty tam zobaczył jeszcze? — spytał Konrad.
— Ano, taką dziewczynę, z pozwoleniem pańskiem, że jak żyw jeszcze podobnej nie śniłem nawet... ino że to nie dziewczyna, a on powiada, że królewna neapolitańska.