— A ja, panie asesorze, aż mi ślinka ciecze — począł Małejko — a to aż miło taki interes mieć w ręku. Gdzieżby się człowiek popisał, że ma trochę sprytu, jeśli nie na takiej sprawie?
— No — no — ja wolę mieć święty pokój, niż spryt — mruknął Zdenowicz — wolę guza nie szukać.
Wyszli tedy jak weszli — i zasiedli do stolika. Zawołano Jurka do śledztwa. Małejko naprzód mu się dobrze przypatrzył. Chłopiec mógł mieć lat czternaście do piętnastu, z oczów mu patrzało bystro; koło ust niby śmieszku ironicznego zabytki widać było — choć teraz drzał i wcale mu się na uśmiech nie zbierało...
Na zapytanie co za jeden jest, wyrecytował jak pacierz, że ze wsi sierota, ojciec służył dawniej za leśniczego, że rodzice go odumarli, wzięty był do dworu i zostawał przy kredensie. Przyznał się, że się sam z ochoty czytać i pisać nauczył.
— Proszę jaśnie pana — dodał żwawo — nieboszczyk jaśnie pan miał zwyczaj, że bywało jak się rozbierze, to suknie tu na krzesełku kładzie, a ja rano biorę, czyszczę i znowu wszystko w tem samem miejscu stawiam. Dziś rano, proszę jaśnie pana, przychodzę, nie ma sukni. A że kilka razy się trafiało, że nieboszczyk pan...
— A zkąd-że ty wiesz, że nieboszczyk? — podchwycił wpatrując się w niego Małejko.
— Jużci proszę jaśnie pana, a cóżby się z nim stało?
— Mów dalej.
— Tedy przychodzę rano, sukni niema, otworzyłem drzwi pocichutku i ot com zobaczył.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.